This is how it feels, when you’re bent and broken. This is how it feels when your dignity is stolen. When everything you love is leaving, you hold on to what you believe in.

Słońce grzało w twarz, oślepiało zmrużone oczy, ciało było jakieś ciężkie. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale nie było to nic dobrego. Mogła tylko czekać aż to wszystko osłabnie i będzie mogła się ruszyć.
Słyszała nawołujące ją głosy. Początkowo ich nie rozpoznawała, dopiero z czasem dopasowała do każdego imię i twarz. Dlaczego byli tacy przerażeni i przejęci? O co w tym wszystkim chodziło?
W końcu otworzyła oczy. Początkowo widziała tylko jasną plamę. Jednak, gdy wzrok nabrał ostrości, sama zaczęła krzyczeć z przerażenia. Zobaczyła bowiem siebie rozciągniętą na ścianie, pozbawioną ubrania i w wielu miejscach skóry. W martwych oczach nadal czaił się cień bólu, a opuchnięte, czerwone od krwi usta rozchyliły się, jakby ostatkiem sił próbowała coś powiedzieć.
– Tak kończą zdrajcy – usłyszała rozbawiony głos Road.
Obok niej stała jakaś białowłosa postać z opuszczoną głową. Ramiona lekko jej drżały, więc w pierwszej chwili można było pomyśleć, że płacze. Jednak coraz głośniejszy chichot wyprowadził obserwatorów z błędu. Postać podniosła głowę, by ukazać szarą twarz naznaczoną blizną po lewej stronie, stygmatami na czole i upiornym, zadowolonym uśmiechem. To był Allen. A może jedynie jego ciało.
Podszedł bliżej do Vivian i odwrócił jej głowę w swoją stronę.
– Dziecko, które nigdy nie powinno się narodzić – powiedział obcym głosem.
– Sam spłodziłeś tego potwora, Czternasty – to był głos Leverriera.
Skrzywił się z obrzydzeniem, gdy spojrzał na martwe ciało.
– Ja? – zaśmiał się Czternasty. – Tego sam Lucyfer nie wie, czy na pewno. I jeszcze jedno, Malcolmie. Nie jestem Czternastym, lecz Milenijnym Earlem. Powinieneś o tym pamiętać.
Groźna nuta w jego głosie zwiastowała karę za nieposłuszeństwo. Nawet egzorcyści ucichli, choć ktoś nadal pociągał żałośnie nosem.
– Pamiętam – odparł Leverrier. – To tylko przyzwyczajenie.
– Przyzwyczajenia należy zmieniać, gdy nie są właściwie. Prawda, Vivian?
Zmiana perspektywy była tak nagła, że przez chwilę znowu nic nie widziała. Poczuła za to ból wszystkich zadanych ran i jęknęła cicho.
Złote oczy wpatrywały się w nią z kpiną. Nie była jednak w stanie w żaden sposób odpowiedzieć.
– Zdziwiona, że nadal żyjesz? – zapytał. – Byłbym niepocieszony, gdybyś tak szybko zdechła po tych wszystkich zbrodniach, których się dopuściłaś. Mogę zrozumieć szok po usłyszeniu prawdy, ale takie szaleństwo? To nie przystoi córce Anny.
– Sczeźnij – szepnęła z trudem.
– Masz siłę pyskować – zaśmiał się. – Powinnaś nauczyć się pokory i wykonywać to, co do ciebie należy. Tylko po to cię stworzono.
– Chrzań się.
Uderzenie było tak potężne, że wbiło ją w ścianę, na której została powieszona. Z ust pociekła jej krew. Czternasty jednak nie wyglądał na wzruszonego stanem własnej córki. Tylko, czy tak było w rzeczywistości? Kontekst rozmowy temu przeczył.
– Naprawdę nie wiem, jak możesz być tak uparta. Spójrz, Drugi siedzi grzecznie i czeka na rozkazy. Do tego go stworzono.
Spojrzała na Kandę siedzącego pod przeciwległą ścianą z Mugenem na kolanach. Na jego szyi dostrzegła skórzaną obrożę, do której był przytwierdzony łańcuch kończący się w dłoni jakiegoś mężczyzny w mundurze Centrali.
Japończyk nie podniósł na nią spojrzenia, jakby nie był w ogóle świadomy tego, co się dzieje. Vivian wiedziała jednak, że przedtem na nią patrzył, a ona patrzyła na siebie jego oczami, nim przebudziła się ponownie we własnym ciele. Nie wiedziała, jak to możliwe, ale tak właśnie było.
– Powinnaś brać z niego przykład, a nie robić, co ci się podoba. Zrozumiałaś?
Czternasty spojrzeniem rozkazał jej podporządkować się albo przygotować do kolejnej dawki tortur. W jej żyłach wezbrała nienawiść wymieszana ze wściekłością.
– Nigdy ci się nie podporządkuję – powiedziała wyraźnie. – Zrób to.
Nikt się tego nie spodziewał. Kanda zerwał się ze swojego miejsca i ułamek sekundy później ostrze Mugenu rozerwało jej serce. Ostatnim, co usłyszała, był wściekły wrzask Czternastego.
Ocknęła się zdezorientowana. Koszmar nadal był dość żywy, choć nie miała pojęcia, co miał dokładnie oznaczać. Czternasty Milenijnym Earlem? Do tego współpracujący z Road i Leverrierem? To prawda, tuż po jej narodzinach chciał przejąć władzę nad Klanem Noah, ale Earl nie pozwolił na to. Czemu miałoby mu się udać tym razem? Nie sądziła też, żeby uzyskał wsparcie obu stron konfliktu. Było to trochę zbyt nierealne.
Takich snów jeszcze nie miała i nie wiedziała, co ta zmiana mogła oznaczać. Może to tylko kolejny durny koszmar, a może ostrzeżenie przed czymś, czego jeszcze nie znała.
Pierwsze, co zobaczyła po przebudzeniu, to własne, nagie uda. Podniosła głowę, oceniając własny stan. Broń i ubrania zniknęły, ciało miała okryte jedynie od dekoltu do bioder jakimś cienkim, jasnym materiałem. Bolały ją ramiona rozłożone szeroko i przypięte do dwóch przeciwległych ścian łańcuchami. Były tak mocno napięte, że nie mogła się ruszyć. Innych ran nie stwierdziła, może nie licząc guza, którego nadal czuła z tyłu głowy.
Powoli docierało do niej, co się wydarzyło, nim straciła przytomność. Trafiła na ślad jakiejś sekty, która wiedziała o istnieniu Ligi Cieni. Demon, którego zabiła, miał przygotować znak krwi i chyba mu się to udało. Do tego prawdopodobnie mieli jeszcze jednego, który doskonale ukrywał swoją obecność, przez co go nie zauważyła i dała się podejść. Człowiek by tego nie dokonał.
Rozejrzała się. Pomieszczenie oświetlone było jedynie lampą naftową na stole kilka metrów dalej. Kąty jednak pogrążone były w mroku. W cieniu dostrzegła regały pełne ksiąg i jakiś słoiczków, pudełeczek o nieznanej jej zawartości. Na stole również leżały jakieś składniki i narzędzia. Tyłem do niej stał pochylony nad stołem człowiek. Mężczyzna, sądząc po sylwetce. Na nogach miał skórzane spodnie, wyżej dostrzegła coś w rodzaju kaftana, lecz do końca nie mogła mieć pewności. Posturą jednak nie przypominał żadnego z tych trzech, których widziała.
Suche gardło nie chciało współpracować, choć próbowała coś powiedzieć. Tylko od tego człowieka mogła się czegoś dowiedzieć o swojej sytuacji, skoro szanse na uwolnienie się miała obecnie bardzo niewielkie. Zresztą łańcuchy też nie chciały współpracować, nie zabrzęczały nawet, gdy próbowała nimi poruszyć.
Mężczyzna w końcu wyprostował się i odwrócił do niej. Był starszawy o sympatycznym wyrazie twarzy i orzechowych oczach. Wygląd jednak mógł być mylący. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że jest już przytomna.
– Witaj, Łowczyni. Cieszę się, że się obudziłaś.
Ze stołu wziął drewniany kubek i podszedł do niej. Spojrzała na przedmiot z podejrzliwością i odsunęła głowę, gdy naczynie zostało przystawione jej do ust.
– Nie obawiaj się. To czysta woda.
Nie uwierzyła mu. Nie miała do tego podstaw. Mężczyzna napił się z kubka obserwowany uważnie ciemnozielonymi oczami jeńca, po czym pozwolił, aby Vivian obejrzała dokładnie zawartość i ją obwąchała. Prawdą było, że niektórych substancji nawet tak nie można było odkryć, ale tylko na tyle mogła sobie pozwolić. Pragnienie dawało o sobie coraz bardziej znać, a z suchym gardłem nie mogła rozmawiać.
Początkowo wzięła tylko jeden łyk, nadal obawiając się trucizny. Nie wyczuła jednak niczego i pozwoliła się napoić.
– Jesteś bardzo ostrożna. To świadczy o mądrości i doświadczeniu – zauważył.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Moje imię to Garspare. Głównie zwą mnie alchemikiem, inni sztukmistrzem. Badam naturę różnych rzeczy, zjawisk i istot. Wybacz moje nieuprzejme zachowanie, ale musiałem cię rozebrać, żeby zbadać ten fascynujący wzór na plecach.
– A łańcuchy? – uniosła brew.
– Mówią, że Łowcy są bardzo niebezpieczni. Obawiam się, że na razie nie mogę ich nawet poluźnić. Przepraszam za te niewygody.
To niewątpliwie było coś nowego. Gdy zwykle Vivian trafiała na stół jakiegoś szaleńca, żaden nawet nie próbował przepraszać za swoje zachowanie czy nieprzyjemności wynikłe z tego powodu. Interesowały ich raczej własne cele niż samopoczucie ofiary.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała.
– W Sudetach. Niedługo spadnie śnieg i wszystkie szlaki zostaną zasypane aż do wiosny. Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłaś, Łowczyni. Masz człowieczą aurę, lecz moce, których nie potrafię zrozumieć. Jednak nawet twoja krew nie mówi mi, kim właściwie jesteś. Pierwszy raz spotkałem się z taką istotą jak ty.
– I zapewne ostatni – odparła. – Zamierzasz mnie tu trzymać aż do wiosny?
– Do tego czasu powinienem odkryć twoją naturę.
Czyli oprócz uprzejmości nie różnił się wiele od sobie podobnym. Vivian była w kłopotach. I to sporych kłopotach. Spod Pragi wywieźli ją w Sudety, czort jeden wie, jak długo była nieprzytomna, więc Liga już wie, że coś poszło niezgodnie z planem. Raczej nie myśleli o zdradzie, żaden Cień dotąd nie zrobił czegoś takiego, raczej stawiali na to, że zginęła. Na pewno jednak ktoś został posłany, by to sprawdzić.
– A jeśli ci o sobie opowiem, wypuścisz mnie? – zapytała.
Musiała zaryzykować. Gdzie konwencjonalne metody zawodzą, trzeba improwizować. Nie ma wyjścia, skoro dała się załatwić jak totalna amatorka.
– Sądziłem, że nie będziesz chciała współpracować – odparł.
– Możemy wymienić się informacjami. Ja chcę dowiedzieć się o ludziach, którzy mnie do ciebie przywieźli, ty o mojej naturze. To uczciwy układ.
– Obawiam się, że niewiele się ode mnie dowiesz na temat Bractwa. Wynajmuję im swe usługi i ochronę Sharrattana, a oni czasami mi coś przywiozą, co może pomóc w moich badaniach.
– Kim jest Sharrattan?
– Sztucznie stworzonym półdemonem. Odkupiłem go od pewnego maga ze Wschodu. Podobno jego stworzenie poprzedzały tysiące nieudanych prób.
Opowiedział Vivian o mocnych i słabych punktach Sharrattana, o samym procesie przygotowawczym i wszystkim, czego udało mu się dowiedzieć, a co wydawało mu się ciekawe. To, w jaki sposób błyszczały mu oczy, gdy mówił, świadczyło o braku kręgosłupa moralnego. Może i traktował swoje obiekty badań z jakimś szacunkiem, ale nadal był kimś, kogo Vivian nie potrafiłaby szanować. Mimo to udawała, że pilnie słucha, nie krzywiąc się ani trochę. Zapamiętywała jedynie najważniejsze informacje, resztę puszczając mimo uszu.
– Teraz moje pytanie – powiedział. – Wzór na plecach.
– To innocence zwane Kryształem Boga. Słyszałeś o Czarnym Zakonie?
– Tylko pogłoski.
– To właśnie Czarny Zakon zrzesza ludzi, którzy władają innocence. Ja się z nim urodziłam, ale są też inne typy.
– A jak ono działa?
– W moim przypadku tak – aktywowała innocence.
Czarne, anielskie skrzydła zaszurały o ścianę, którą miała za plecami. Rozłożyła je na tyle, na ile potrafiła ku zachwytowi Garspare’a. Nie mógł oderwać od nich wzroku.
– Mogę jedno? – zapytał. – To powinno zbliżyć mnie do odkrycia natury tego zjawiska.
– Proszę.
Wątpiła, żeby z pióra dowiedział się więcej niż z próbki krwi, którą pobrał wcześniej. Czarny Zakon badał innocence od stuleci i nadal nie wiedzieli wszystkiego. Egzorcyści uczyli się o nim w walce, instynktownie, lecz tego nie musiała mu mówić. Chyba zdawał sobie sprawę, że nie usłyszy wszystkich sekretów.
Garspare wyrwał jedno z czarnych piór wprawnym ruchem, więc poczuła tylko ukłucie bólu. Mała to cena za uzyskanie informacji, choć nie przewidziała, że podekscytowany alchemik ruszy z piórem do stołu.
– Garspare, nie skończyliśmy rozmawiać – zasugerowała łagodnie.
Spojrzał na nią zmieszany. Uśmiechnęła się delikatnie, udając niewiniątko.
– A tak, tak – przyznał. – Tylko je odłożę. O czym chcesz teraz posłuchać?
– O Bractwie.
– Bractwo… – westchnął. – Nazywają siebie Purpurowymi Tygrysami. Nie do końca wiem, co w rzeczywistości planują, ale to dość duża organizacja. Działają głównie od Monachium do Wilna w niewielkich grupkach. Wiedzą też o waszym istnieniu.
– Do tego potrzebny jest im Sharrattan?
– Tak. On ma czulsze zmysły. Do tego wywołują jakieś niszowe demony. Nic szczególnego.
– I nigdy nie dowiadywałeś się więcej? – zapytała z powątpieniem.
– A na co mi to? To tylko umowa handlowa. Gdybym zaczął wściubiać nos w ich sprawy, nie mógłbym spokojnie żyć.
Pokiwała ze zrozumieniem głową. Nie wyczuwała w jego słowach kłamstwa. Musiał rzeczywiście trzymać się od głównego trzonu sekty z daleka, traktując to jako źródło dochodu. Wątpiła jednak, żeby dali mu tak spokojnie odejść, gdyby tego chciał, lecz nie powiedziała tego głośno.
– Twoja demoniczna moc jest czym? – zapytał.
– Mocą Zemsty, jednego z grzechów.
– Z tego, co wiem, Zemsta nie jest uwzględniona w głównych grzechach.
– Owszem, lecz wiąże się z wieloma z nich. W taki też sposób działa. Udaje inne grzechy, ale też staje się dla nich wsparciem. W odpowiednich warunkach będzie najpotężniejszą mocą.
– Pokaż mi.
– Nie mogę, póki jestem związana. Poza tym mogłabym ci łatwo zrobić krzywdę.
Z niezadowoleniem przyznał jej rację. Nie miał gwarancji, że go nie zaatakuje, gdy tylko oswobodzi ręce, choć to niewątpliwie była ogromna szansa na uwolnienie się. Garspare o tym wiedział. Nie był głupcem, by nie mieć świadomości, że ta gra do czegoś zmierza. Do namówienia go, żeby ją puścił. Mimo wszelkich sprzeciwów, które pewnie wznieśliby członkowie sekty, chciał to zrobić, bo ta gra była ciekawa i pozostawiała pytania, na które mogły mu odpowiedzieć badania.
– Mam jeszcze jedno pytanie – oznajmił.
– Ale nie masz już czym zapłacić – zauważyła.
– Uwolnię cię, lecz pod warunkiem, że mnie nie zabijesz.
Zaśmiała się. Lubiła jasno określone reguły.
– Musisz wiedzieć, że my, Łowcy, nie zabijamy wszystkich, jak leci. To trochę jak zlecenia. Nie jesteśmy zwykłymi zabójcami.
– Więc opowiedz mi o tym znaku na dłoni.
– To przekleństwo, które miało mnie zabić, gdyby moje demoniczne moce stały się zbyt silne. Moc Zemsty i innocence są dla siebie przeciwieństwem.
– Więc teraz już nie działa?
– Nie, nie ma z niego większego pożytku. To co? Dopełnisz umowy?
– Oczywiście. Jestem słowny. Sharrattan, chodź tutaj! – zawołał.
Do laboratorium wszedł wysoki, dobrze zbudowany brunet o różnokolorowych oczach: prawe było ciemnobrązowe, lewe jasnobłękitne. Skłonił się alchemikowi, nie patrząc na żadne z nich.
– Przynieś rzeczy naszego gościa – polecił Garspare.
Półdemon o nic nie pytał. Wypełnił wolę swego mistrza bez ociągania się, alchemik zaś uwolnił Vivian. Rozmasowała nadgarstki i zdrętwiałe ramiona. Przez moment myślała o tym, by skręcić mężczyźnie kark, ale rozmyśliła się. W końcu mieli umowę, więc przynajmniej starała się być honorowa. Poza tym przeczuwała, że nawet bez jej udziału dni Garspare’a są policzone.
Ubrała się i uzbroiła, sprawdzając stan broni i kieszeni. Sakiewka wszyta w podszewkę płaszcza ocalała, gorzej z kilkoma mieszankami ziół, które miała przy sobie. Zniknęły albo woreczki się rozerwały. Najgorsze, że torby już nie odzyska. Nie było tam może nic cennego, ledwo trochę ziół, księga z mitami, przybory do pisania i ubrania na zmianę, ale lubiła ją. Jednak małe szanse, żeby czekała na nią w Pradze, gdzie ją zostawiła.
– Sharrattan odprowadzi cię do podnóża gór. Łatwo się tu zgubić, gdy się nie zna terenu.
– Dziękuję.
Na zewnątrz trwała noc, więc tym bardziej cieszyła się z przewodnika. Sudety nie były zbyt wysokie, lecz, jak to góry, niebezpieczne. Nie zamierzała lekceważyć natury, choć równie dobrze mogła poszukać górskiego duszka, który wskazałby jej drogę za drobną opłatą w postaci jakiś łakoci z najbliższego osiedla.
O świcie dostrzegli pierwsze domy. Wtedy Sharrattan zatrzymał się i spojrzał na Vivian.
– Dalej iść nie mogę – orzekł.
– Poradzę sobie. Dziękuję za wskazanie drogi.
Sharrattan skłonił się i ruszył w drogę powrotną do swego mistrza. Vivian zaś zeszła do wioski, która powoli budziła się do życia. Pierwsze zauważyły ją psy, oszczekując obcą sylwetkę schodzącą z gór. Nie przejęła się tym zbytnio. Może nawet lepiej, bo przynajmniej nie musiała sama szukać kogoś, kto mógłby udzielić jej informacji.
Starszy mężczyzna przeżegnał się na jej widok. O tej porze mało kto schodził z gór, a nie trudno było dostrzec miecz na jej plecach.
– Nie bój się, dobry człowieku – odezwała się po polsku. – Zgubiłam się w górach. Nie przyszłam nikogo krzywdzić.
– Panna trochę po naszemu gada? – zdziwił się.
– Trochę jeszcze pamiętam – uśmiechnęła się. – Pomocy szukam.
– Do izby proszę.
Wzbudziła trochę nieufności u rodziny mężczyzny, ale nie próbowali jej przegonić. Z pewną ironią pomyślała, że zostałaby przyjęta cieplej, gdyby nadal nosiła płaszcz Czarnego Zakonu. Pomimo strachu egzorcyści wzbudzali również szacunek, Cienie natomiast były niewidoczne dla przeciętnych ludzi.
Została ugoszczona tym, co gospodarze mieli. Nie było tego wiele, lecz starali się, aby gość nie odszedł głodny nawet, jeśli dla nich oznaczało to niedojadanie za kilka dni. Każda jej próba wymówienia się od jedzenia kończyła się złym spojrzeniem gospodyni i zarzutem, że pewnie są mało gościnni.
– Gospodarzu, obcy się tu nie kręcą przypadkiem? – zapytała.
– Czasami się kręcą. W góry chadzają. Dla przyjemności, gadają. A panna kogoś szuka?
– Ciekawość, gospodarzu. Telefon tu gdzieś znajdę?
– Musi panna zejść do miasteczka. Tam prędzej. Najlepiej na plebanię lub pocztę pójść.
– Wskażecie mi drogę?
– Wystarczy się szlaku trzymać i na wieczór panna dojdzie, jak się panna pośpieszy. Tu niebezpiecznie nocować na zewnątrz. Dzikiego zwierza jakiego można spotkać.
– Straszy też nocą na szlaku – odezwała się gospodyni.
– Cichaj, babo głupia. Zabobon szerzysz.
– Co straszy? – zapytała Vivian.
Niekoniecznie myślała od razu o jakimś niebezpiecznym demonie, czasami były to też bujdy wyssane z palca, ale wszystko należało sprawdzić.
– A bo ja wiem. Ludzie gadają, że coś wyje i szeleści w krzokach przy szlaku. Ni to wilk, ni pies, ale ślady tylko dwóch łap widać.
„Wilkołak” – przeszło jej przez myśl. Jeżeli tak, to było bardzo źle. Nawet jeden likantrop był poważnym problemem, z którym pojedynczy Cień rzadko sobie radził.
– Ktoś go widział? – zapytała.
– Jeden z drugim gadają, że widzieli cień, inny, że ślepia żółte jak u diabła, ale w sumie to nikt nie widział – odparła gospodyni, stawiając kolejny talerz na stole.
– A często się to straszydło pojawia?
– Najczęściej przy pełni wyje całą noc, psy budzi.
– Cichaj, babo, głupoty opowiadasz, a nie trza. Pannę tylko straszysz, miast nakarmić dobrze.
– Dziękuję za pomoc i posiłek, dobrzy ludzie. Czas mi w drogę, by przed nocą zdążyć.
Kilka wyjętych z ukrytej sakiewki moment wrzuciła pod jeden z talerzy tak, aby nikt tego nie zauważył, nim wyjdzie. Wiedziała, że ich nie przyjmą, jeśli spróbuje im zapłacić bezpośrednio, a tak nie będą mieli wyjścia. Czułaby się źle, gdyby nic im nie zostawiła, skoro może. Gościnność to jedno, dbanie o swoją rodzinę drugie.
W czasie wędrówki do miasteczka zastanawiała się nad usłyszaną opowieścią o wilkołaku. Co do tego, że to właśnie likantrop, nie miała wątpliwości, choć równie dobrze mógł być wymysłem miejscowych. Tego nie mogła sprawdzić bez porządnego śledztwa, a samo polowanie prawdopodobnie musiałoby czekać na następną pełnię, gdy otrzyma wsparcie. To właśnie wówczas najłatwiej można było zabić wilkołaka, ale też wtedy był najgroźniejszy. Może i nie było ich dużo, lecz stanowiły dość spory problem wszędzie tam, gdzie się pojawiały. Pełnia pozbawiała ich zdrowego rozsądku i możliwości myślenia o swoich czynach, liczyła się tylko żądza krwi. Nie wiedziała, czy by sobie poradziła, gdyby na jej drodze stanął wilkołak.
Nie mogła też zapomnieć, że gdzieś tam Bractwo Purpurowych Tygrysów knuje coś niedobrego i nimi też powinni się zająć. Przekazanie tych informacji w chwili obecnej było najwyższym priorytetem. Na tym powinna się skupić.

Dodaj komentarz