Mangetsu no yoru wo machiwabiteita Kagami de dansu no okeikoshiteta kiiroi doresu wo shishuu de kazari Shiroi hana tsunde kami wo tabanete

Zgubili się. To była jedyna właściwa odpowiedź, skoro nie mogli znaleźć gospody, która miała być tutaj niedaleko. Najwyraźniej wskazówki spotkanego kupca nie były tak precyzyjne, jak mu się wydawało. Albo coś źle zrozumieli. Żadne się do tego nie przyznało, nie rzucali sobie też oskarżeń w twarz, by nie pogorszyć sytuacji, choć jazda w nieznanym sobie kierunku także do najmądrzejszych nie należała.
W końcu Vivian zatrzymała konia. Dookoła było już ciemno, zmierzchało, więc nie uśmiechało jej się jechać po nocy, mogliby się zgubić jeszcze bardziej albo nawet wpaść w kłopoty.
– Chyba pozostaje nam obozować tutaj, a rano wrócić na szlak – stwierdziła.
– Jak dorwę tego gnoja – warknął pod nosem Kanda.
– Daj spokój. Teraz to i tak nie ma znaczenia. Znajdźmy drewno na ognisko, póki jeszcze coś widzimy. Prowiantu wystarczy na skromną kolację.
Sama też wolałaby coś ciepłego, ale nie narzekała. Była przyzwyczajona do głodu, choć od lat jej nie doskwierał. Co by nie mówić, zarówno Zakon i Liga dbały o swoich członków, by niczego im nie brakowało. Może nie zawsze były to najwyższe standardy, ale wystarczające, by czuli się ludźmi. Jednak Vivian dobrze pamiętała tamte lata, gdy o wszystko musiała walczyć.
Kanda zgodził się dość niechętnie, nie przepadał za obozowaniem w lesie, ale kłócić się też nie zamierzał. Błąkanie się po ciemku tym bardziej mu się nie uśmiechało.
– Zostań z końmi – polecił sucho, a sam ruszył na poszukiwanie opału.
Nie oddalał się za bardzo, czuł, że są obserwowani. W pierwszej chwili uznał, że to pewnie jakieś zwierzęta, ale poczucie zagrożenia nie dawało mu spokoju. Ktoś tu nie miał wobec nich zbyt dobrych intencji, a on nie zamierzał dać się zaskoczyć. Albo pozwolić skrzywdzić Vivian.
Wrócił z naręczem suchych gałązek, ale nic nie wskazywało na to, że coś się zbliża. Mimo to był czujny.
– Coś nie tak? – zapytała Vivian.
– Ktoś tu jest.
– Obserwują nam już od jakiegoś czasu. Od zawietrznej, żeby konie ich nie wyczuły.
– Nie wspomniałaś wcześniej.
– Nie miało to sensu. Są raczej ciekawi, kim jesteśmy. Nie stanowią zagrożenia. Przynajmniej bezpośredniego. – Kanda skrzywił się wymownie, na co Vivian się roześmiała. – Nie bocz się, to nic takiego.
– Nie boczę się – warknął.
– Boczysz. Od kiedy chcesz odgrywać mojego obrońcę?
Prychnął tylko w odpowiedzi niezadowolony, że się z niego nabija. Przecież chciał ją tylko chronić, a i sam nie miał ochoty tutaj ginąć.
Rozpalili niewielkie ognisko, które dało im namiastkę bezpieczeństwa i ciepło. Kanda oparł się o drzewo, otulił ramionami Vivian, która szybko przysnęła z policzkiem schowanym w jego ramieniu.
– Nawet nie próbujcie – odezwała się jakiś czas później, nie podnosząc głowy. – Wyłaźcie.
Kanda drgnął przebudzony, najwyraźniej stracił czujność w przeciwieństwie do partnerki, która podniosła się z nonszalancją i spojrzeniem utkwionym w dwóch postaciach, które weszły w zasięg światła ogniska. Chłopak i dziewczyna, niezwykle do siebie podobni, nie starsi niż trzynaście, najwyżej czternaście lat. Mieli na sobie dość proste stroje, stanowczo za lekkie na chłodną noc.
– Kim jesteście? – zapytała Vivian.
– Eli i Nico – odparła dziewczynka. – A wy?
– Co tu robicie? – Vivian zignorowała pytanie, zamierzając najpierw wybadać dzieciaki.
– To nieładnie nie odpowiadać – stwierdziła Eli, a Nico pokiwał z powagą głową.
– Śledzicie nas od kilku godzin. To jest dopiero nieładne zachowanie. Więc?
– Patrolowaliśmy okolicę. Zwykle obcy się tu nie zapuszczają.
– Mieszkacie niedaleko. – Zainteresowała się Vivian.
Dzieciaki spojrzały po sobie, ale żadne nie odpowiedziało. Egzorcystka zmarszczyła brwi, oczekując informacji. Nie zamierzała ich straszyć bardziej niż to konieczne, w końcu to tylko dzieci, ale nie puści ich z obozu, dopóki nie będzie usatysfakcjonowana.
– Dobrze, to inne pytanie. Wasi rodzice pozwalają wam chodzić nocami po lesie?
– To takie dziwne? – zapytała Eli.
– Jesteście dziećmi.
– Jesteśmy dorośli – oburzyła się dziewczynka. – Wataha ma nawet młodszych strażników.
– Wataha?
Eli zrobiła się czerwona, ale nic nie powiedziała. Wydawało jej się pewnie, że i tak zdradziła zbyt wiele. Nico pociągnął ją za rękaw tuniki w momencie, gdy Vivian wyczuła akumę. Spojrzała na Kandę i to wystarczyło, by sięgnął po miecz i jednym płynnym ruchem przeciął jeleniopodobnego stwora, który zamierzał się na dzieciaki.
– Umiecie je niszczyć? – zapytała Eli. – I nic wam przy tym nie jest?
– Często się tu pojawiają?
– Rzadko. Alfa je niszczy, ale to zawsze kończy się jego chorobą na wiele dni.
Egzorcyści spojrzeli po sobie. Ktoś, kto niszczy akumy i potrafi zwalczyć ich wirus, choć zajmuje to sporo czasu? To dość ciekawe znalezisko, lecz powinni się skupić na swojej misji. Jeśli ta „alfa” jest użytkownikiem, będą musieli ściągnąć Zakon, nie mogli się opóźniać.
– Chcemy poznać waszą alfę – oznajmiła Vivian. – Możliwe, że jest w posiadaniu czegoś, czego szukamy.
Przekłamała nieco sytuację, ale nie wydawało jej się to złe. Nie zamierzała tracić tu zbyt wiele czasu, a może nawet ta cała wataha wskaże im powrót na odpowiedni szlak.
Dzieciaki spojrzały po sobie niepewne, czy mogą pokazać im drogę do leża. Wiedziały, że zwykle dorośli strażnicy, gdy zostawali odkryci, zabijali obcych. Im wydawało się to niezbyt ciekawe, ciekawsi byli ci ludzie, którzy przez ten cały czas niewiele sobie robili z ich obecności. Do tego ich zdolności… Może warto byłoby ich skonfrontować z alfą?
– Chodźcie z nami – postanowiła Eli.
Nico poruszył się, jakby chciał zaprotestować, ale w końcu nic nie powiedział. Dzieciaki poruszały się po ciemnym lesie z wprawą godną nocnego drapieżnika, wyczulone zmysły Vivian ledwo im dorównywały, co trochę ją niepokoiło. Wataha, alfa – określenia związane z wilkami, a wilkopodobni ludzie kojarzyli jej się z tylko jednym: zagrożeniem.
Kanda chyba zauważył zdenerwowanie towarzyszki, bo zbliżył się do niej i szepnął:
– Co jest?
Pokręciła tylko głową. To nie był dobry moment, żeby dzielić się obawami. Te zresztą mogły się nie sprawdzić, wolała więc zaczekać z wnioskami, aż nabierze pewności.
Droga nie była daleka, już niedługo później zobaczyli pierwsze światła, usłyszeli też muzykę, co dość zaskoczyło egzorcystów. Najwyraźniej trwała jakaś zabawa, może święto jakiegoś lokalnego bóstwa. Vivian szybko próbowała sobie odświeżyć pamięć, w czasie treningu mistrzyni opowiedziała jej, jak ważne jest znać szczególne daty, bo wtedy walka z ich przeciwnikami stawała się bardziej lub mniej ryzykowna. Jednak nic nie pasowało oprócz jednego. Pełni następnej nocy. Na tę myśl zdrętwiała, ale nie zwolniła kroku.
Weszli do niewielkiej wioski pełnej prostych, drewnianych domów mało charakterystycznych dla tej części Włoch. Trochę jakby była to inna epoka. Dzieciaki zaprowadziły ich na centralny plac, na którym płonęło dość spore ognisko. To ono oświetlało im drogę w jej ostatniej części.
Zabawa nie ustała, kiedy zostali dostrzeżeni. Tylko kilka osób, głównie mężczyzn, zaczęło ich pilnie obserwować, przybierając dość wrogą postawę. Egzorcyści jednak nie dali się zastraszyć.
– Kim są ci obcy? – zapytał mężczyzna siedzący za stołem w towarzystwie kilku innych.
Wyglądali na wioskową radę, a ten, który przemówił, mimo młodego wieku zdawał się być przywódcą. Jego bystre, szare spojrzenie spoczęło najpierw na Kandzie, potem na Vivian. Było w nim coś dzikiego, co zaniepokoiło Walker.
– Umieją niszczyć tamte potwory bez szkody dla nich – odparła Eli. – O każdej porze miesiąca.
– To prawda? – Przywódca spojrzał na dziewczynkę. – Widziałaś to?
– Tak.
– Gdzie więc wasz symbol? – zwrócił się do egzorcystów. – To on powiedziałby nam, że jesteście sprzymierzeńcami.
– Mamy powód go nie nosić – odparła Vivian. – Przepytujesz nas, a się nie przedstawisz.
– Wybaczcie, rzadko miewamy tu gości. Rafael Dicontte, alfa tej watahy.
– Vivian Walker i Yuu Kanda. Co masz na myśli, mówiąc „wataha”?
– Witajcie w wiosce wilkołaków.
Vivian aż zmroziło. Automatycznie sięgnęła po broń, zresztą Kanda zrobił to samo, widząc jej zachowanie. Rafael gestem uspokoił strażników, po czym wrócił spojrzeniem do egzorcystów.
– Jak powiedziałem, jesteśmy sprzymierzeńcami. Odłóżcie broń, nic wam tu nie grozi.
– Nie wierzę wilkołakom – odparła Vivian.
– Rozumiem, że masz z wilkołakami same negatywne doświadczenia. Może jednak dasz nam szansę? Spójrz, dziś zaczęliśmy świętować. – Wskazał na ludzi tańczących wokół ogniska. – Nie robimy nikomu krzywdy.
– Dlaczego miałabym w to uwierzyć?
– Przekonaj się sama. Zostańcie do jutra, gdy nadejdzie pełnia. Jeśli ja lub ktoś z mojej watahy zrani jedno z was bądź kogoś obcego, oddam ci swe życie. Czy to cię satysfakcjonuje?
– A jeśli będziemy chcieli odejść? – zapytała, choć przeczuwała odpowiedź.
– Jak daleko odejdziecie z wioski w środku nocy wśród wilków? Nie lepiej pozostać w blasku ognia? To bezpieczniejsze rozwiązanie.
Vivian nachmurzyła się, rozumiejąc przekaz. To nie była dla nich najlepsza sytuacja, jeśli dojdzie do walki, nie miała pewności, że zwyciężą, a mieli inne, ważniejsze zadanie do wykonania.
– W porządku. Nie myśl jednak, że ufam tobie i twojej watasze.
– Będziesz miała szansę się przekonać, jacy jesteśmy. Andreo, Vincencie, zaopiekujcie się naszymi gośćmi. Z pewnością są zdrożeni drogą.
Wywołana dwójka skinęła głowami i odeszła od swoich zajęć, by wypełnić polecenie alfy. Zaprowadzili egzorcystów do jednego z domków, w pobliżu była stajnia i tam Vincent zabrał konie, żeby się nimi zająć. Andrea natomiast pościeliła im łóżka i przygotowała dla Vivian kąpiel.
– Zraniliście alfę swoimi podejrzeniami – powiedziała cicho. – To on sprawia, że jesteśmy bezpieczni.
Vivian nie skomentowała tego ani słowem. Chwilę później zostali sami. Egzorcystka jak zwykle założyła pieczęcie, nim pomyślała o stygnącej kąpieli.
– Zadziałają? – zapytał Kanda.
– Nie ma pieczęci na wilkołaki jako takie. Te, które założyłam, na pewno nie pozwolą zaskoczyć nas we śnie i trochę spowolnią atak. Najlepiej nadaje się srebro. – Wyciągnęła w jego kierunku jedno z różanych sai. – Zostały tak zrobione, by zawierały odrobinę srebra. Wystarczy, by uchronić się przed taką bestią.
– Nie lubisz wilkołaków – uznał. – Z powodu wampira?
– Jedną z nas zamieniono siłą w wilkołaka – odparła. – To ja ją zabiłam. Na jej prośbę.
Nadal ciężko było jej wracać do tamtej nocy, gdy Aislim błagała ją o śmierć. Wiele dni później Zack nie mógł się pozbierać, został sam na świecie. Aislim była dla niego wszystkim. Owszem, nie miał żalu do Vivian, wiedział, że było to jedyne wyjście, ale cierpiał i tak. Ona sama nie czuła się z tym czynem dobrze. Ciążyła jej przelana krew.
Kanda już o nic więcej nie zapytał. Nie potrzebował tej wiedzy, a widział, że Vivian nie mówi o tym z łatwością. Nie wykonał jednak żadnego gestu, który miałby ją pocieszyć. To już nie zmieni rzeczywistości.
Vivian wróciła do zakładania pieczęci, wcześniej odkładając na stół różane sai. Kątem oka zauważyła, jak Kanda bierze je do ręki i ogląda. Do tej pory nie miał takiej okazji, w dłoni miał jedynie Czarną Różę, bardziej zainteresowany długim ostrzem.
Żadne z nich nie czuło się w pełni bezpieczne. Było to wyczuwalne w ich ruchach, zresztą Kanda częściej wyglądał przez okno, niż obserwował kąpiącą się Vivian. A przecież zwykle by jej nie odpuścił. Walker też zdawała się nasłuchiwać wrogich kroków, nie poczyniła żadnego gestu w stronę kochanka. Nie byli pewni, czy zdołają usnąć tej nocy.
Kanda pierwszy złamał to dziwne milczenie, przyciągając Vivian bliżej na łóżku. Nie opierała się, dopiero wycie wilka oderwało ją od ust partnera. Oboje nasłuchiwali przez kilka chwil pełni napięcia z jedną ręką na rękojeści broni.
– Wyjedziemy jutro, gdy zrobi się widno – szepnęła Vivian.
Rano jednak okazało się, że to nie będzie takie proste. Wioska wilkołaków pomimo długiej nocnej zabawy żyła od wschodu słońca, próbując wciągnąć w swój rytm egzorcystów.
Gdy tylko się obudzili, usłyszeli pukanie do drzwi. Najwyraźniej mieszkańcy zostali już uprzedzeni o ich niezbyt przyjaznym nastawieniu, więc nikt nie zamierzał ryzykować wtargnięcia bez uprzedzenia.
Patrzyli na siebie przez chwilę, a pukanie się powtórzyło. Vivian skrzywiła się, naciągając na nagie ramiona kołdrę. Kanda prychnął, bo to oznaczało, że to on musi wstać pierwszy, choć nie miał na to najmniejszej ochoty.
W drzwiach stała Andrea z tacą w dłoniach i szerokim uśmiechem na ustach.
– Już myślałam, że nadal śpicie – powiedziała. – Przyniosłam śniadanie.
Przepchnęła się obok Kandy, zerkając krótko na jego obnażony tors. Zaraz też zaczęła zbierać ich ubrania.
– Co ty robisz? – warknęła Vivian, podnosząc się gwałtownie do siadu.
– Zabieram je do prania. Przyniosę świeże, będą akurat na zabawę.
Protesty w ogóle jej nie wzruszyły, rzuciła egzorcystom pewne spojrzenie i wyszła, nim Vivian zdążyła wstać. Ta zaklęła szpetnie.
– Chcą nas tu zatrzymać za wszelką cenę, choć bardzo głupimi sposobami – powiedziała zła na siebie, że na to pozwoliła.
Nikt ich nie próbował powstrzymywać zbyt dosadnie, zresztą Andrea zaraz przyniosła im świeże ubrania, na które Vivian aż się zjeżyła.
– Suknia?
Kanda uniósł brew, przyglądając się Walker. W sukience widział ją dosłownie parę razy, raczej stroniła od kobiecych ubrań, bo były niepraktyczne i zwracały uwagę na jej płeć. Dziecko ulicy zawsze wolało być chłopakiem nawet, jeśli wciąż nosiła długie włosy. Pewnie w innym przypadku zacząłby z niej kpić. Zawsze pozowała na taką wielką wojowniczkę, a gdy przychodziło co do czego, była tylko słabą kobietą. Dziś nie powiedział niczego, obserwując, jak się miota, by w końcu dać za wygraną i założyć suknię. Stanowczo wolał ją w takim stroju niż miałaby chodzić nago. Nie był pewny swojej samokontroli, zresztą przyciągała spojrzenia mężczyzn bez tego. Na samą myśl czuł rodzącą się wściekłość.
Nikt tutaj nie żywił do nich nienawiści czy urazy, mieszkańcy zaakceptowali gości zgodnie z życzeniem swej alfy. Zajmowali się codziennymi obowiązkami, a także przygotowywali nocną zabawę w blasku pełni. Kobiety gotowały świąteczne przysmaki, przystrajały centralny plac, mężczyźni dbali, by nie zabrakło drewna na ogniska, mięsiwa i alkoholu. Panowała atmosfera radosnego podniecenia.
– Aż trudno uwierzyć, że mieszkają tu wilkołaki – mruknęła Vivian, gdy spacerowali po wiosce, czego nikt im nie zabronił. – Zresztą to dziwne.
– Dziwne?
– Wilkołaki nie tworzą społeczności jak wilki – wyjaśniła. – Zazwyczaj to pojedyncze egzemplarze broniące swojego terytorium. Nigdy nie opisano zjawiska, kiedy dwa wilkołaki zajmowały ten sam teren łowiecki, a co dopiero całą społeczność.
Z jednej strony było to ciekawe, z drugiej niepokoiło ich. Tak wielu potencjalnych przeciwników stanowiło nie lada problem nawet dla wyszkolonych wojowników. Nawet jeśli nie mówili tego głośno, egzorcyści byli w tej chwili jeńcami. Bardzo im się to nie podobało, bo też mieli inne, ważniejsze zadanie do wykonania.
Ich uwagę odwrócił śmiech. Obrócili spojrzenia na śmiejącego się głośno Rafaela w asyście dwóch mężczyzn naprzeciw grupki dzieciaków. Również się śmiały. Przywódca spostrzegł egzorcystów i wyprostował się.
– Sądziłem, że przesiedzicie cały dzień w swojej kwaterze – powiedział spokojnie.
– Masz nas za tchórzy? – warknął Kanda.
– W żadnym wypadku. Jednak wasza nieufność mogła sprawić, że odetniecie się od nas.
– Zdajesz się zadowolony, że nas spotykasz – odparła Vivian, nim Yuu otworzył usta.
– Owszem, rad jestem, że postanowiliście dać nam szansę i zobaczyć, jak żyjemy.
– To nie szansa, nie zrozum nas źle. Raczej ciekawość, skąd u wilkołaków potrzeba wspólnoty.
Rafael roześmiał się tak, jak przed chwilą, gdy żartował z dziećmi. Zresztą jego przyboczni również zdawali się rozbawieni.
– To nie tak. Wilkołactwo przekazywane jest jedynie w moim rodzie temu, który zostanie alfą tutejszej watahy. Jednak pozostali również mogą zostać wilkami w noc pełni.
– Jak?
– Zobaczycie wieczorem. Chyba że jednak postanowicie się wymknąć. Tego jednak bym nie radził. – Uśmiechnął się lekko, po czym dodał: – Ta suknia pasuje do ciebie. Instynkt mnie nie zawiódł.
Odszedł, a Vivian chwyciła Kandę za ramię, żeby tylko nie próbował robić czegoś głupiego. Widziała jego wściekłość na ostatnie słowa alfy, sama była niezadowolona, ale stwierdziła, że lepiej będzie poczekać do wieczora. Wiedziała, że wtedy rozstrzygnie się wiele rzeczy.

1 thoughts on “Mangetsu no yoru wo machiwabiteita Kagami de dansu no okeikoshiteta kiiroi doresu wo shishuu de kazari Shiroi hana tsunde kami wo tabanete

  1. Shikyo pisze:

    Hey, powróciłam i nadrabiam. Cóż za słodkie dzieciaczki można w lesie spotkac. Wilkolaki lubię ale zastanawiam się co knują. Niechęć Vivian do nich jak najbardziej zrozumiała. Kanda znów zazdrosny. Dobrze się czytali ten rozdział. Weny życzę

Dodaj komentarz