No more blame I am destined to keep you sane Gotta rescue the flame Gotta rescue the flame in your heart

Wszystko działo się tak szybko. Jeszcze chwilę temu był pewny, że dopadli tę domniemaną egzorcystkę, która wyprowadziła ich na to pustkowie. Wystarczy kilka ciosów i będzie miał ją na widelcu, a potem reszta zacznie zadawać pytania i mówić. Na razie ich ignorował. Wystarczająco długo próbowali wyjaśnić jej, że nie są wrogami. Jawnie to odrzucała. Na pewno rozumiała, a skoro nie chciała zaakceptować słów, pozostała tylko stal. Zamierzał to tu zakończyć. Nieważne, że go lekceważy – wyprowadzi ją z tego błędu. Nieważne, że wydaje się znajoma – to tylko szukanie dziury w całym. Nieważne, że w ten sposób przymusza ją do zostania częścią Zakonu – przyzwyczai się.
Tego się nie spodziewał. Nikt się nie spodziewał, bo i skąd? Nie zdążył zareagować, gdy został odepchnięty w śnieg, a przed kobietą wyrósł demon. Ten cios był zabójczy. Widział, jak pada w śnieg, barwiąc go czerwienią. Wręcz czuł, jak uchodzi z niej życie. Nie potrzebował słów demona. Zrozumiał, choć nadal przyczyny były dla niego niejasne.
Wstał po raz kolejny wściekły i gotowy do walki. Wiedział. Albo oni albo demon. To było proste. Jak zawsze. Przeciwnika należało pokonać – tyle w tym temacie. Żadnego kręcenia, żadnych spekulacji, żadnej niepewności co do dnia następnego.
Demon wyszczerzył kły, patrząc na Kandę z drwiną. Nie było człowieka, który stanowiłby dla niego zagrożenie. Z tymi ludźmi będzie tak samo. Nie minie kilka minut, a już będą martwi, a on się wzmocni. Mogą sobie próbować oporu. Nic im to nie da.
Machnął szponiastą łapą w stronę Japończyka. Tym razem fala nie zmiotła Kandy w śnieg. Nadal stał w tym samym miejscu, lecz już bez tej buty i gotowości do walki. Bał się. Strach przeszył go aż do kości, przez każdą komórkę ciała. Niezdolny był, by się chociaż poruszyć, odwrócić i uciec. Mógł tylko czekać na nieunikniony los.
Kanda zgłupiał. Jeszcze chwilę temu gotów był zabić demona, teraz nie mógł się ruszyć. Ba, on ledwo oddychał z przerażenia. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek czuł coś takiego. Poddawanie się nie było w jego stylu, zawsze walczył do końca, panując nad emocjami. Teraz mógł tylko stać i patrzeć. Ciało nie słuchało, a on potrzebował kilku cennych sekund, by zrozumieć, co się z nim dzieje. Że tym strachem demon zamierzał pozbawić go chęci przetrwania – to już tylko o to chodziło – i łatwo pożreć. Sprawić, by był bezbronny.
Mugen zazgrzytał o pazury bestii. Ledwo udało się zablokować śmiercionośny cios, choć musiał cofnąć się o krok. Walczył z samym sobą i demonem łaknącym krwi. Nie zamierzał tu jednak paść. Nie dzisiaj.
– Opór jest bezcelowy – usłyszał. – Cały się trzęsiesz.
– Tch.
Powoli odzyskiwał władzę nad własnym ciałem. Mimowolnie spojrzał na czarną postać leżącą w śniegu, ale nie mógł dostrzec, czy jeszcze oddycha. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. Może to znajome uczucie sprawiło, że chciał wiedzieć, choć nie miał teraz na to czasu.
Zablokował kolejny cios, na nowo skupiając się na walce. Ledwo uskoczył przed ruchliwym, gadzim ogonem, który wraz ze szponami uderzał raz po raz. Nie miał nawet okazji użyć innocence, stal musiała mu wystarczyć, a jedyne, co mógł, to się bronić. Zaciskał zęby, szukał luki, sekundy, która pozwoliłaby mu zaatakować tę czerwonooką bestię.
Końcówka ogona uderzyła go w twarz, przecinając lewą brew i policzek. Krew zasłoniła mu pole widzenia tego oka, odskoczył, ale demon już na to czekał. Szybko zmienił pozycję, zamachnął się na Kandę, który sparował cios. Kolejny jednak go dosięgnął. Mugen przyjął na siebie impet uderzenia, ale stal nie wytrzymała i pękła, pazury zagłębiły się w ciało, choć niezbyt głęboko. Po okolicy poniósł się śmiech demona.
Bestia odwróciła się błyskawicznie i wbiła spojrzenie w Lenalee. Jeszcze jedna kobieta o miękkim ciele i słodkiej krwi. Posłał w nią odrobinę mocy, która utworzyła ogniste ostrza. Zamierzał ją przygwoździć i zająć się nią na końcu. Miała być nagrodą i przyjemnością.
Allen ją odepchnął. Biała peleryna Koronnego Klauna przyjęła na siebie cios, lecz jedno z ostrzy zagłębiło się w ciało Walkera. Nie zdążył odskoczyć i teraz padł na kolana z okrzykiem bólu.
– W porządku? – spojrzał na Lenalee.
– Ze mną tak.
Pomogła mu się podnieść, gdy o to poprosił. Jednak demon przestał zwracać na nich uwagę, ponownie skupiając się na Kandzie. Bez Mugenu był bezbronny. Ciężko oddychał, a z rany ciekła krew. Walka trwała tylko kilkanaście sekund, ale jej tempo było zbyt zabójcze, żeby mieli jakieś szanse w tej chwili. Uśmiechnął się pod nosem. Wyglądało na to, że tym razem misja zbierze krwawe żniwo.
Wielki młot zablokował kolejny cios. To Lavi przyłączył się do walki. Nie czekał i posłał płomienną pieczęć prosto na demona, jednocześnie odciągając Kandę od miejsca walki.
– To go powinno załatwić – stwierdził młody kronikarz.
– Nawet nie za tysiąc lat.
Demon wyszedł z płomieni nawet niedraśnięty. W jednej chwili znalazł się tuż przy egzorcystach i chwycił Laviego za gardło. Uniósł rudzielca i zacisnął szpony. Ogonem odtrącił Kandę, nim ten zdążył cokolwiek zrobić.
Wielki miecz wbił się w bok bestii. Lavi został rzucony o najbliższe drzewo, gdy z ciała demona spłynęła czarna krew.
– Pierwszy człowiek, który mnie dosięgnął – stwierdził demon. – Brawo.
– Zostaw moich przyjaciół w spokoju – warknął Allen.
– Martw się o siebie, dzieciaku.
Walker odskoczył, pozwalając działać Linkowi. Krucza pieczęć chwyciła demona w swój zasięg, spowalniając go. To dało Allenowi wystarczająco dużo czasu na kolejny atak. Nie trafił jednak. Bestii już nie było. Rozejrzał się, oczekując kontry.
– Link, uważaj! – krzyknął.
Było już za późno. Blondyn został powalony potężnym uderzeniem w plecy. Jedynie Lenalee udało się uciec, choć znów musiała zmierzyć się z ognistymi ostrzami. Jedno wymienione spojrzenie pomiędzy egzorcystami i uderzyli wspólnie.
Ogon demona uderzył Lenalee w brzuch. Upadła w śnieg, na moment tracąc przytomność. Szponiasta łapa złapała miecz Allena w locie i zatrzymała atak. Bestia bez problemów uniosła białowłosego, po czym rzuciła nim o najbliższe drzewo. Do tego wyrwany miecz został wbity w brzuch chłopaka.
Lenalee podniosła się ciężko na łokciu i rozejrzała. Została sama na polu walki. Pozostali leżeli dookoła w kałużach własnej krwi bądź nieprzytomni. Allen przybity własnym mieczem do drzewa ze zwieszoną głową, Kanda jeszcze próbował się ruszać, ale to tylko pogarszało sprawę. Lavi i Link nie obudzą się jeszcze przez chwilę. Egzorcystka w czarni prawdopodobnie była martwa, zaś demon przypatrywał się jej z przerażającym uśmiechem, ukazując długie kły.
Chciała uciekać. Wiedziała, że nie ma szans w walce z tym demonem. Był silniejszy od każdej akumy, z którą do tej pory walczyła. Może nawet silniejszy od Klanu Noah, skoro tak łatwo rozgromił pozostałych egzorcystów. Co mogła przeciwko niemu zdziałać sama? Powinna przynajmniej spróbować uciec, uchronić się. Nie chciała umierać, a tylko to ją tutaj czeka. Nie mogła jednak zostawić przyjaciół. Nie byli jeszcze martwi. Jeśli im nie pomoże, zginą na pewno.
– Możesz krzyczeć – odezwał się demon. – I tak nikt ci nie pomoże. Oni są już praktycznie martwi.
Podniosła się. Czuła ból w prawej kostce – chyba zwichnęła nogę przy upadku – ale nadal mogła walczyć. Była egzorcystką. Nie mogła poddać się bez walki. Teraz od niej wszystko zależało. Życie jej i pozostałych. Nie mogła tego zrobić Komuiemu i reszcie. Chciała wrócić do domu i spędzać czas z bliskimi.
– Przetrwamy – powiedziała pewnie.
– Nadal chcesz walczyć? – zaśmiał się. – Myślisz, że zdziałasz coś, skoro im się nie udało? Nigdy się nie nauczycie, ale dobrze, spełnię twoje życzenie. Umrzesz bolesną śmiercią.
Lenalee wzbiła się w powietrze, chcąc uzyskać przewagę. Może jej styl walki odbiegał od większości egzorcystów, ale to nie oznacza, że nie ma szans z tym demonem. Trzeba potraktować go jak akumę, znaleźć słaby punkt i zniszczyć. Potrzebowała tylko czasu. „Wytrzymajcie” – powiedziała w myślach i zaatakowała. Na styk uniknęła uderzenia ogonem i uderzyła demona w twarz. Chwycił ją za włosy, wyrwała się jednak i oddaliła na bezpieczną odległość, by złapać oddech. Walka z nim nie była łatwa. Tak jakby nie miał słabych punktów. Jeśli nie szpony, to ogon. Żadne ataki mu nie szkodziły. Nawet rana zadana przez Allena nie osłabiła go. Tak jakby był niezniszczalny.
Tym razem chwycił ją za ranioną kostkę. Syknęła z bólu, po czym uderzyła ciężko o ziemię. Nie była w stanie wstać wystarczająco szybko, gdy szpony miały uderzyć w jej ciało. Mimowolnie zamknęła oczy, oczekując ciosu.
Nie nadszedł. Demon ryknął ze złości i frustracji. Łatwa ofiara właśnie mu się wywinęła, bo ktoś znowu mu przeszkodził. To robactwo wychodzi z każdej lodowatej dziury, którą znalazło, przerywając mu łowy.
Lenalee otworzyła oczy. Nad nią unosiła się półprzezroczysta, zielonkawa tarcza. W pierwszej chwili pomyślała, że to innocence, ale kolor był ciemniejszy. No i poczucie było inne – to jak magia. Spojrzenie skierowała na kobietę, którą ścigali, ale ta nadal leżała w bezruchu tam, gdzie demon ją zostawił. To nie była jej sprawka. Początkowo bezskutecznie szukała swego wybawcy. Było już ciemno i w świetle gwiazd nie widziała zbyt wiele. Ciemne sylwetki łatwo było przeoczyć, nim się poruszyły.
– Miałem rację – usłyszała. – Śmierdzi krwią egzorcystów.
– Czuję tylko zapach tego ścierwa – odpowiedział ktoś.
Oba głosy były męskie, ale dość młode. Ten pierwszy trochę jakby rozbawiony, co nie pasowało do sytuacji. Drugi poważny i jakby gniewny.
Biały błysk uderzył demona w brzuch. Odrzucił go o dobre parę metrów od Lenalee, która podniosła się do siadu. Tarcza ugięła się tak, aby o nią nie uderzyła. Chwilę później dostrzegła dwie sylwetki w czarnych płaszczach z kapturami. Musieli być towarzyszami tej kobiety. Wezwała wsparcie? Trudno powiedzieć. Nie widziała ich twarzy, nie była nawet pewna, czy zwracają na nią uwagę czy ta obrona była jedynie odruchem.
Jedna z sylwetek przystanęła przy niej. W cieniu kaptura zobaczyła dwa czerwone punkty i przestraszyła się. Postać jednak szybko odwróciła wzrok i rozejrzała się po polu bitwy, jakby oceniając straty.
– Poradzisz sobie? – zapytał.
Lenalee nie mogła wydobyć z siebie głosu, ale po chwili zrozumiała, że pytanie nie było kierowane do niej, lecz do drugiego mężczyzny.
– Za kogo ty mnie masz? – prychnął jego towarzysz.
– Dobrej zabawy.
Zignorował egzorcystkę i ruszył w stronę kobiety w czerni. To jej szukał wśród rannych. Tylko po to podszedł najpierw do niej? Żeby mieć lepszy widok na demona? Wątpiła. A może chodziło o to, by ją przestraszyć? Możliwe. Te czerwone oczy naprawdę przerażały. Czy to był człowiek?

Podróż do domu czasami należała do większych wyzwań niż zabicie kolejnego demona. Śnieg zablokował tory, sparaliżował pociągi. Trzeba było czekać, a na to nie mieli ochoty. Równie dobrze czas mogą marnotrawić w domu, gdzie przynajmniej nie trzeba pilnować każdego ruchu. Odpoczynek oznaczał odprężenie, ale nie tam, gdzie ktoś mógł ich o coś oskarżyć bądź znajdzie się jakiś przeciwnik. Ta robota była wystarczająco stresująca bez dodatkowych atrakcji.
Długa droga do domu. Nudna, monotonna, biała od śniegu. Nic specjalnego. Może po kolejnych kilometrach karta się odwróci i będzie łatwiej. Kolej zacznie jeździć i raz, dwa wrócą do domu.
Arte wstrzymał konia i zaczął węszyć. Ten zapach był zbyt wyraźny, by mógł go tak po prostu zlekceważyć. Zapach krwi należącej tylko do jednego rodzaju ludzi.
– Arsen, czujesz to? – zapytał.
– Tylko zapach demona. Duża sztuka – padła odpowiedź.
Nic więcej nie powiedzieli. Zmienili kierunek jazdy i pośpieszyli konie. Brak rozkazu nie przeszkodził im w polowaniu. Nie mogli pozwolić tej bestii żyć na tym świecie. Było to zbyt niebezpieczne i mogło sprowadzić śmierć na wielu ludzi. To był ich obowiązek wobec Ligi.
Z daleka dostrzegli walkę. Nierówną i z wyraźnym zwycięzcą. Demon rozrzucał egzorcystów, jak chciał, nie okazując im litości. Mieli tylko jeden wybór – umrzeć.
– Idioci – prychnął Arsen. – Powinni uciekać.
Arte tylko się uśmiechnął. Owszem, musieli widzieć różnicę w sile, ale wątpił, by ich to zniechęciło. Egzorcyści tak łatwo nie rezygnowali. Nawet jeśli to oznaczało śmierć. Rozumiał to, bo Cienie też tak szybko nie odpuszczały, choć bardziej ceniły własne życie.
Pozostała tylko dziewczyna, choć i ona długo nie będzie się opierać. Wyraźnie oszczędzała jedną nogę, prawdopodobnie zranioną w czasie starcia. Wszystko potoczyło się szybko. Egzorcystka upadła ciężko na ziemię, nie zdążyła się podnieść. Arte był szybszy. Jeszcze z grzbietu konia posłał inkantację obronną – tarcza miała wytrwać dziesięć minut, jeśli jej wcześniej nie zdejmie.
– Miałem rację – powiedział. – Śmierdzi krwią egzorcystów.
– Czuję tylko zapach tego ścierwa – warknął Arsen.
Posłał w demona białą inkantację, która odepchnęła go od egzorcystki. Zeskoczył z konia i ruszył na przeciwnika, pozostawiając wampira w tyle. Jak zawsze, gdy tylko w pobliżu znajdowała się jakaś bestia, mężczyzna tracił kontakt z rzeczywistością. Nic innego się nie liczyło.
Arte przystanął nad uratowaną egzorcystką. Jeden rzut oka wystarczył, by uznać, że nic jej nie będzie. Gorzej z pozostałymi. Dwóch leżało w kałużach krwi, pozostałych dwóch musiało mieć inne obrażenia. No i Vivian. Czuł jej zapach już z daleka, przebijał się przez woń egzorcystów, choć nie mógł dostrzec śladów życia. Sprawdzał się najgorszy scenariusz. Rada wiedziała, że tak to się potoczy i dlatego wymogła na nich ruch. Fatum śmierci, które należało odwrócić.
– Poradzisz sobie? – zapytał.
– Za kogo ty mnie masz? – prychnął Arsen.
Arte uśmiechnął się. Skoro towarzysz tak się zachowuje, może mu powierzyć bitwę i zająć się Vivian.
– Dobrej zabawy.
Zignorował Lenalee i ruszył w stronę Vivian. W pierwszej kolejności musiał się nią zająć, a egzorcystów może zostawić ich towarzyszce. Tyle chyba może dla nich zrobić. Nie powinna być w zbyt wielkim szoku.
Arsen sięgnął po noże, którymi rzadko się posługiwał, ale teraz były odpowiednią bronią wobec szponiastego demona. Musiał najpierw ocenić jego siłę, by móc właściwe zaatakować. Nie chciał pomocy Arte, mógł sobie spokojnie poradzić sam. Jednak nie mógł być nieostrożny, bo skończy jak egzorcyści.
Przez moment przeszło mu przez myśl, że Walker powinna sobie poradzić z tym demonem. Najwyraźniej została zaskoczona i nie zdążyła zareagować. Potem nie miała już szansy. A wszystko przez odwrócenie uwagi przez egzorcystów. Nie zastanawiał się już nad tym, skąd wziął się ten demon. Czuł go tylko tutaj, a w pobliżu nie było żadnego rozdarcia, z którego mógłby wyleźć. Później dowie się prawdy.
Zablokował szpony demona nożami, ale musiał odskoczyć przed ogonem. To był problem. Jeśli nie ograniczy mu ruchów, nie będzie mógł go wykończyć, a musiał postępować z rozwagą. Inaczej padnie w środku starcia. Krzew nie wybaczał błędów.
Przez chwilę krążył wokół demona, wymieniając z nim ciosy. Bestia nie zorientowała się, co Cień zamierza. Na usta Arsena wpłynął uśmiech pełny wyższości. To starcie było proste. Nieważne, jak silny był demon, doświadczenie i taktyka przechyliły szale zwycięstwa na właściwą stronę.
Tupnął, aktywując zastawioną pułapkę. Błękitne strzały wystrzeliły spod śniegu, uderzając w ogon i łapy bestii. Po okolicy przeszedł wrzask wściekłości, budząc wszelkie okoliczne zwierzęta i je płosząc. Strzały jednak utrzymały demona w jednym miejscu, nieważne, jak bardzo się szarpał i napinał. Nie było takiej siły, która mogłaby go uwolnić.
Arsen zbliżył się na kilka metrów i ściągnął rękawiczki z dłoni. Początkowo nie wyglądało, żeby cokolwiek się stało, ale po chwili jego skóra zrobiła się czarna. Coś się na niej ruszało. Więcej i więcej. W świetle gwiazd trudno było ujrzeć wzór cierni na dłoniach Arsena, ale gdy te zeszły ze skóry i ruszyły w kierunku swojej ofiary, nie było już wątpliwości. Oplotły demona, wżynając się w grubą skórę, kolce rosły do wielkości długich sztyletów, zagłębiając się w ciało i rozdzierając wnętrzności. Demon wrzeszczał jak opętany, próbował się uwolnić, choć jego los został już przesądzony. Czarny Krzew starł go na krwawy proch pozostały, gdy było już po wszystkim.
Arsen opadł na kolana. Ta technika zawsze wymagała olbrzymich pokładów energii, co stanowiło jej największą wadę. Mógł utrzymać ją tylko przez kilka chwil, inaczej byłoby to niebezpieczne dla życia. Dlatego zawsze zachowywał ją na koniec i moment, gdy był pewny, że trafi. Ciężko to kontrolować. Co prawda nie uderzą użytkownika, ale mogą zrobić spustoszenie w promieniu najbliższych paru metrów. I nieważne, czy w ich zasięgu pojawiłby się sojusznik, w takich chwilach nikt nie byłby bezpieczny.
Musiał złapać oddech. Powietrze oczyściło się z aury demona dość szybko, pozostał jedynie zapach ludzkiej krwi. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Cała walka trwała może kwadrans zawrotnego tempa wymiany ciosów. Takie akcje lubił najbardziej. Szybkie i czyste, bez zbędnego ryzyka i zabawy. Coś takiego mogły zrobić jedynie Cienie – przygotowane, wyszkolone w odpowiednich dziedzinach, z zasadą przeżycia wpojoną w myślenie. Potężne i doświadczone. Coraz mniej ludzi nadawało się do takiej roboty, coraz bardziej karleli i odwracali się od prawdziwego świata. Nie chcieli widzieć ciemności, a sami ją tworzyli. Bez nich, Cieni, ludzi czekała zagłada, bo sami siebie zgładzą. Tylko Liga była w stanie coś zmienić, nikt inny.
Arte pozostawił walkę Arsenowi. On miał ważniejsze zadanie do wykonania – ocalić Vivian. Leżała nieprzytomna wśród śniegu o barwie krwi. Już skrzepła od zimna, ale nie stawiła oporu wampirowi, gdy odwracał kobietę na plecy. Była zimna, bezwolna jak lalka. Nie wyczuwał w niej życia.
– Nie możesz mi tego zrobić, maleńka – powiedział cicho.
Rana była niezbyt głęboka, chyba nie zostały uszkodzone ważne organy. Wciąż czuł aurę demona tuż przy niej i zrozumiał, że bestia używała jej życia, by się zmaterializować i istnieć. Dlatego nie trudził się zranieniem jej bardziej niż to konieczne, by się nie zbuntowała. Żadnego z egzorcystów nie wykończył, aby użyć ich do zyskania potęgi. Przebiegłe ścierwo.
Nie oddychała. Jej serce nie biło. Najgorszy scenariusz, jaki mógł wymyśleć.
– Nie rób mi tego, maleńka – szepnął. – Nie możesz jeszcze umrzeć.
Nie czekał, ale próbował przywrócić ją do życia. Musiał. Była mu potrzebna do życia, przy niej czuł się normalny. Wiedział, że pewnego dnia odejdzie, ale jeszcze nie teraz. Samolubnie nie zamierzał pozwolić jej umrzeć. Nie dziś.
Nie reagowała. Gdzieś tam, kilka metrów dalej toczyła się walka pomiędzy Arsenem a demonem. Tutaj sprawa z każdą chwilą stawała się coraz bardziej przegrana.
– No dalej. Żyj – warknął.
Czas się kończył. Miał jeszcze jedno wyjście. Wystarczyła wymiana odrobiny krwi, by zamienić ją w wampira i wyrwać śmierci. To nie było takie trudne. Zasmakować jej krwi, rozedrzeć nadgarstek i wmusić w nią własną. Jeszcze był czas, by przemiana zaszła pomyślnie. Odzyskałaby życie, podzieliłby się z nią swoją nieśmiertelnością, a śmierć musiałaby się obejść smakiem.
Nie chciał jej tego robić. Bycie wampirem nie było przyjemne. Ciągły głód krwi, możliwość wyjścia jedynie nocą bez ukrywania twarzy, nigdy więcej wschodu i zachodu słońca, poczucie bycia odmieńcem. Nie miałaby szansy być z tym, którego kocha, nie mogłaby założyć normalnej rodziny. Nie chciał tego dla niej. Nie chciał dokładać jej kolejnej troski, ciężaru na barki. Przecież miała ich już tyle.
– Żyj – powtórzył.
Nie umiał znieść odpowiedzialności za stworzenie kolejnego wampira. Nic nie mogłoby go przekonać, by dokonać czyjeś przemiany, choćby go błagano. Czułby się winy, a nigdy więcej nie chciał się tak czuć. Nie potrzebował swych wampirzych przymiotów, by ją uratować. Zrobi to o własnych siłach. Da radę. Nie pozwoli jej umrzeć. Nie po to Chris go ocalił, by teraz on miał wypuścić ją z rąk życia.
– Wracaj mi tu – warknął. – Wracaj.
Nie obchodziło go nic innego. Nieważni byli egzorcyści, nieważny demon, nieważny Arsen. Tylko ona. Musiał ją przywrócić, ocalić.
– Vivian, wracaj.
Gdzieś w kącie świadomości słyszał śmiertelne wrzaski demona. Powietrze się oczyszczało, ale on nie zamierzał się poddać.
Wyczuł ruch jej serca. Odzyskała oddech, choć nadal była nieprzytomna. Żyła. Odzyskał ją. Z czułością pogłaskał zimny policzek Vivian, po czym zabrał się za jej opatrywanie. Nie chciał, żeby się wykrwawiła, a do najbliższego ludzkiego osiedla mieli dobry kawałek drogi. Tyle musiała wytrzymać.
– Zdechła? – usłyszał Arsena.
– Dla ciebie niestety, ale nie – odparł.
Mężczyzna przystanął jakiś metr od nich i obserwował Lenalee próbującą ocucić jednego z towarzyszy. Prychnął na tę odpowiedź, wyrażając swoją dezaprobatę.
– Dobra robota. Mógłbyś przyprowadzić konie? – dodał Arte.
Arsen wzruszył ramionami, ale poszedł spełnić prośbę. I tak musieliby do nich podejść, więc to bez różnicy. Przy siodle miał sakwę z ziołami, a potrzebował czegoś na wzmocnienie. Wolałby nie paść w czasie drogi i obciążać towarzysza, który musi zająć się na wpółmartwą egzorcystką.
Lenalee nie mogła docucić Linka. Była w kropce, a wyglądało na to, że ci w czerni nie zamierzają im pomóc. Ten, który pokonał demona, nawet na nią nie spojrzał, jakby jej tu nie było. Do tego po ich wymianie zdań zrozumiała, że lada chwila wyruszą w dalszą drogę i zabiorę tę kobietę.
– Ona nie może z wami jechać – powiedziała, podchodząc bliżej. – Ma innocence.
Arte spojrzał na nią wyraźnie skonsternowany. Przez moment sądził, że egzorcyści znają prawdziwą tożsamość Vivian, ale wtedy padłoby jej imię. W końcu się znały.
– Innocence? – zapytał.
– To taki kryształ – wyjaśniła.
– Wiem, czym jest innocence. Masz na myśli to?
Z płaszcza Vivian wyciągnął pęknięty kryształ. Teraz już nie świecił i wyglądał jak zwykłe szkiełko zabarwione na zielono. Jakikolwiek był to kamień w przeszłości, teraz tylko tyle z niego zostało.
– To… – zająknęła się.
– To nie było innocence, lecz pieczęć tego demona, który niemal zabił ciebie i twoich przyjaciół. Sądząc po uszkodzeniu, dokonano tego w czasie walki. Gdybyście zostawili ją w spokoju, nic by się nie wydarzyło. Nie dała wam do zrozumienia, żebyście odpuścili?
Lenalee zawahała się. Gdy próbowali przekonać ją do oddania kryształu, kręciła głową. Musiała wiedzieć, co jest w środku i dlatego się nie zgodziła, a oni przekonani, że to innocence, nie odpuścili.
– Jej czarna katana też jest z innocence – powiedziała cicho. – Nie mogę puścić tej egzorcystki z wami. Musi iść ze mną do Czarnego Zakonu.
Arte parsknął śmiechem. Nikt nie miał prawa zmuszać do czegokolwiek Vivian, a już na pewno nie Czarny Zakon.
– Ta katana jest normalna – odparł.
– Zabiła nią kilka akum.
– Zatrzymasz nas? – zaśmiał się. – Rozejrzyj się. Twoi przyjaciele wymagają pomocy, a ty próbujesz zacząć bezsensowną walkę z nami, choć wiesz, że nie masz szans. Przestań tracić czas, tylko zaopiekuj się nimi, a ja zaopiekuję się moją towarzyszką.
Czarną Różę i rzeczy Vivian przytroczył do siodła, po czym z pomocą Arsena usadził kobietę przed sobą. Liga chroniła swoich, a jego przyjaciółka nie wyrażała chęci powrotu do Czarnego Zakonu. Lenalee nie mogła ich powstrzymać i dobrze o tym wiedziała. Arte nie miał wyrzutów sumienia, gdy odjeżdżali, pozostawiając egzorcystów za sobą. Przetrwają, a oni musieli stąd zniknąć. Tak było lepiej.

Dodaj komentarz