We were like loaded guns Sacrificed our lives We were like love undone Craving to entwine Fatal touch Final thrill Love was bound to kil

Zatrzymał się dopiero na rozświetlonym słońcem dziedzińcu, ale nawet to nie ostudziło jego wściekłości. Na wszystko był przygotowany, rozważał wszelkie opcje, w koszmarach widział niemal każdy scenariusz apokalipsy, ale tego się nie spodziewał. Wszystko, ale nie to. Nie teraz. To miał być jakiś głupi żart? Na co to wszystko, skoro taki był tego finał? Przeklęci, przeklęci Anioł Lucyfera, Niszczyciel Czasu, Noah i Zakon. Dla nich wszystkich byli tylko laleczkami, którymi mogli rozrzucać, jak chcieli.
Przeklinał dzień, w którym Czternasty go zamordował. Słabość tamtego siebie, który dał się zabić. Może wtedy nigdy nie spotkałby Vivian, a nawet jeśli, nie stałaby mu się tak bliska.
Przeklinał dzień, w którym narodził się na nowo. Ten świat, straszny i zimny, nie miał dla niego niczego. Tylko ból, cierpienie i lęk. Omamy, które doprowadziły do tragedii.
Przeklinał dzień, w którym Alma próbował go ocalić, a potem zwariował. Dlaczego się obudził? Dlaczego wybrał życie zamiast dać się zabić Almie? To by wszystko skończyło, nigdy nie spotkałby Vivian. Czemu śmierć go nie chciała? Tyle razy jej się wymykał, choć tańczył z nią przez te wszystkie lata. Nawet ona nie potrzebowała przeklętego Niszczyciela Czasu. Był przeklęty jak każdy egzorcysta. Podwójnie przez swą rolę.
Przeklinał dzień, w którym Vivian dotarła do Zakonu. Przyniosła ze sobą masę problemów i nieuchronne przeznaczenie. To on musiał ją niańczyć. Nienawidził jej. To uczucie przeżerało go do cna, utopiłby ją w łyżce wody, gdyby tylko mógł. Ale nie mógł. Nie potrafił. Był przeklętą maszyną do zabijania wrogów, a nie potrafił jej wykończyć. Bo widział w niej siebie? Bo jakieś przeklęte przeznaczenie mu na to nie pozwoliło?
Przeklinał dzień, w którym został jej aniołem stróżem i został wciągnięty w gierki Leverriera i generałów. Wtedy poznał ją tak bardzo, prawdziwą. I zaczął rozumieć. I zaczął kochać.
Przeklinał dzień, w którym założyła się ze Squalo. Nie potrafił jej powstrzymać, a Superbi ją pociągał w tak niezdrowy sposób, żeby to się musiało tak skończyć. To właśnie Włoch wyciągnął do niej rękę, zrobił to, na co on sam się nie odważył. Na co stracił szansę. I tak bardzo mu zazdrościł. I tak bardzo był wściekły, kiedy Squalo wybrał własną dumę szermierza.
Przeklinał dzień, w którym zginęła w płomieniach. Bo nie umarła naprawdę, ale odeszła. Zostawiła go samego, ale nie naprawdę. Wciąż była obok. Nie mógł się od niej uwolnić, bo w każdym koszmarze widział jej śmierć. W każdym koszmarze był za słaby, żeby ją ocalić.
Przeklinał noc, gdy po raz pierwszy nawiedziła go Nia, naznaczając jako wybranego Niszczyciela Czasu. Nie pieprzonego Kiełka, który chciał ratować świat w swej naiwności, ale właśnie jego. I nie zamierzała zostawić go w spokoju.
Przeklinał dzień, kiedy Vivian wróciła, przewracając cały porządek ich świata na nowo. Przyniosła ze sobą rozłamy, wspomnienie Almy, działania Czternastego, prawdę, której tak bardzo nie chciał. Nie potrzebował. A ona pragnęła jego wybaczenia, chroniła go i mówiła mu o wszystkim. Niczego nie zatajała.
Przeklinał dzień, kiedy pozwolił sobie na chwilę słabości i powiedział jej o swoich uczuciach. Ona też wtedy była słaba. Kolejny koszmar o apokalipsie był punktem zapalnym kłótni, a on już nie mógł znieść bólu w jej oczach. Pragnął być u jej boku. Do samego końca.
Przeklinał dzień, w którym dotarli do Zapomnianej Biblioteki. Dostali przeklęte odpowiedzi, które wszystko rozwaliły. Wiedział, że to nie potrwa długo. Wiedział, że po powrocie czeka ich batalia z Noah. Wiedział, że nie ma żadnego długo i szczęśliwie. Nie dla nich, ale dlaczego, dlaczego, do cholery, właśnie tak? Czy nie dość już poświęcili? Zabrali im wszystko, nim jeszcze cokolwiek mieli i co za to dostają? Co z tymi wszystkimi nagrodami za trud z bajek, które czytał Abbie?
Nie był pewny, jak długo wrzeszczał ze złości. Chciał to wszystko zniszczyć. Bibliotekę, Zakon, Noah. Czy gdyby ich wszystkich zabił, odwróciłby przeznaczenie? Nie zasługiwali na nich. Ten świat powinien zniszczeć, spłonąć do gołej ziemi, grzebiąc wszelkie istnienie. To by ich ocaliło, prawda?
Po co to wszystko? Po co było mu to wszystko? Nikt mu nigdy nie ułatwiał. Morderca, mięso armatnie Zakonu, laleczka w rękach przeznaczenia. Myślał, że stłumił w sobie uczucia, ale nie, musiało zacząć mu zależeć, musiał zacząć kochać. Po co? Nie chciał czuć. Uczucia nie były mu potrzebne, tylko komplikowały sytuację. O ile łatwiej byłoby to zrobić, gdy Vivian dołączyła do Zakonu i była dla niego nikim. Jak miał ją teraz wspierać? Jak miał spełnić obietnicę, którą powtarzał z uporem maniaka, że będzie przy niej do samego końca? Przecież…
Nie potrafił. Wiedział, że nie potrafi tego zrobić. Wszystko, ale nie to. Czemu nie zażądali czegoś innego? Czemu odbierają mu nawet to? Czemu robią jej coś takiego? Nie dość wycierpiała w życiu? Wszyscy nią pomiatali. Ludzie, egzorcyści, Noah. Dla nikogo nie była człowiekiem, tylko narzędziem. Ona też miała cholerne uczucia. Nie była tylko brudnym Noah z innocence, ale człowiekiem. Śmiała się, płakała, cieszyła się, złościła. Walczyła. O siebie, o każdy dzień, o innych, o wszystko. Obrywała, ale podnosiła się. O własnych siłach, z pomocą innych. Z jego pomocą. I na co to wszystko? Po co ten cały wysiłek? Po co to całe cierpienie? Czy choć raz nie mogła czegoś po prostu dostać? Zostać docenioną?
Co miał zrobić? Zostawił ją tam w gniewie. Samą. Przerażoną i zrozpaczoną. Nie potrafił w furii wesprzeć jej, powiedzieć, że może jest inny sposób. Może kronikarze ukrywają jeszcze jeden dokument? Kłamali wcześniej, więc czemu nie teraz? Może była jeszcze nadzieja, że nie będzie musiał tego robić? Powinien jej o tym powiedzieć, chociaż być obok tak, jak się zadeklarował. A jednak nie potrafił tam teraz wrócić i spojrzeć jej w oczy. Jak? Był bezsilnym tchórzem, który nikogo nie potrafił ocalić. Niszczycielem, którego świat posłał do walki. Któremu wyznaczył zadanie, nie bacząc na nic. Odmówiono im obojgu człowieczeństwa, nie pozbawiając ich go. Czy to naprawdę był jakiś głupi żart?

Wszystko miało wyglądać całkiem inaczej. Przecież było już dobrze, przetrwali tak wiele bitew, wszystko zaczęło się układać. Więc jak? Jak do tego doszło? Bo Vivian wiedziała, że nie popełniła błędu. Że tłumaczenie, któremu poświęciła tyle czasu, było poprawne. Tylko jak miała teraz spojrzeć mu w oczy? Nie mogła oszukiwać siebie i jego, że jest inne wyjście. Nie było. To, co miało być początkiem, stało się ich końcem. To nie tak miało być. Dlaczego świat odmawia im nawet odrobiny szczęścia? Nawet to musi im odebrać w najbardziej brutalny sposób.
Słońce było takie zimne i odległe. Mur balustrady, na której siedziała, także. Piaskowy kolor zbladł w ciągu paru chwil, zresztą jak barwy całej doliny. Stały się brzydkie, zaś biblioteka niegościnna. Jeszcze chwilę temu była gotowa wszystko zniszczyć, teraz pozostała w niej tylko bezsilność.
Jeszcze wczoraj widziała jego uśmiech, choć zawsze uważała, że tak nie potrafi. Owszem, w pełni złośliwie, lecz nie tak. A jednak życie aż tak go nie zniszczyło, by odebrać mu nawet tę umiejętność. Przez ostatnie tygodnie widziała go z całkiem innej strony – tej tak bardzo zwyczajnej, jak gdyby nie byli nigdy egzorcystami. Lecz dzisiaj koniec tej sielanki. To koniec. Nie było już dla nich radości, wyczerpali tę odrobinę, którą ośmielili się wykraść życiu. Tak wiele czasu zmarnowali na bezsensowne uniki i półprawdy. Mistrzowie okłamywania samych siebie.
Była głupia, to się nie powinno nigdy wydarzyć. Popełnili błąd od początku skazani na porażkę. Teraz pozostał tylko żal, że to wszystko się zdarzyło. Skrzywdziła go, nim zdała sobie sprawę, a Kanda takich rzeczy nie wybaczał. Wiedziała, że to musi się wydarzyć. Nie chciała, ale nie miała wyjścia, tym razem to ona musiała być stanowcza i nieugięta. Nie było innej drogi, trzeba doprowadzić to do końca. Dlaczego on tego nie rozumie? Dlaczego zawsze był takim egoistą? Dlaczego to właśnie oni?
Mury biblioteki nadal odbijały jego słowa. Gniew, wręcz nienawiść do wszystkiego co żywe, przerażenie, rozpacz i bezradność… Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Liczyła, że zrozumie. Tylko on mógł to zrobić, wszystko prowadziło do tej chwili. Nie mogli być egoistami, już nie. Zakończenie tego należało do ich obowiązków, czy tego chcieli czy nie. Ta wojna zawsze była okrutna, a los przewrotny.
Po co to wszystko? Gdyby wiedziała wcześniej, nie pozwoliłaby na tę chwilę słabości. Dlaczego Pierwszy Archanioł jej nie ostrzegł? Byłoby łatwiej. A jeśli w kluczowym momencie zadrży mu ręka? Jeśli już nie potrafi? Przekroczyli pewną granicę, nie mogli już tego cofnąć. Bała się kolejnych dni, bała się rozwiązania. Nie miała sił, a musiała przekonać Kandę. Jak? Był uparty jak osioł, nikogo nigdy nie słuchał.
Chciała być egoistką. Machnąć na to ręką i uciec od odpowiedzialności. Ciągle tylko ona. Nie ma innych baranków ofiarnych na świecie? To wszystko miało doprowadzić do tej chwili? Chciała z nim być. Była szczęśliwa, on też. Kilka słów ze starego manuskryptu rozwaliło im życie, gdy zaczęła rodzić się nadzieja, że może tym razem… Dostali zaledwie moment. Dlaczego? Dlaczego za te parę chwil przyjdzie im tak słono zapłacić? To niesprawiedliwe. Płacili za błędy obcych im ludzi, nie mogli sami o sobie decydować. Iluzja. Każda chwila szczęścia teraz stała się przeszkodą.
„Nie zamierzam brać w tym udziału!” Nie chciała go do tego zmuszać. Wystarczająco dużo miał już na swoich barkach. Chciałaby mu tego oszczędzić, ale nie potrafiła. To jedyny sposób, dobrze o tym wiedział, więc czemu się łudził? Czy naprawdę tak go zmieniła, że jego pewność zniknęła? Może zrozumie. To mądry facet, wie, co jest najważniejsze. Nigdy dotąd się nie wahał. Ufała mu, wiedziała, że tylko on potrafił to zrobić. Rozum w końcu wygra, zacznie myśleć rozsądnie. W końcu to szansa na zakończenie tego szaleństwa raz na zawsze. Nikt już nigdy nie zostanie obarczony tym wszystkim, takim cierpieniem. Uwolnią bliskich od tej głupiej wojny, siebie też.
Nie mogła być wiecznie egoistką. Tym razem nie ucieknie, obiecała to sobie po Stuttgarcie i słowa dotrzyma. Ta wojna pozbawiła ich już zbyt wiele, by mogli wciąż czekać aż sama się skończy. Sięgnie po nich, czy tego chcą czy nie. Tak już musi być, niczego nie zmienią. Gdyby istniał inny sposób, znaleźliby o tym wzmiankę. To musi się tak skończyć, nie będzie powtórki. Nie tym razem. Nie pozwoli na to.
Tylko jak przekonać Kandę? Cierpiał, nareszcie odnalazł spokój i znów został mu odebrany. Od niego tak wiele zależało, tylko jemu mogła zawierzyć swój los. Czuła to instynktownie od dawna, teraz wiedziała dlaczego. Uczucia muszą zejść na boczny plan. Musiała go odsunąć, to i tak będzie dla niego trudne. Nie chciała mu tego jeszcze bardziej utrudniać. Sen nie potrwał długo. Była idiotką, wierząc, że to może się udać. Nie mogła jednak go okłamać, że to nic nie znaczyło. Nie potrafiła, zresztą i tak by nie uwierzył, za dobrze ją znał. Byli dorośli, mieli swoje rozumy i w ten sposób zamierzała to rozwiązać. Racjonalne argumenty w końcu do niego dotrą. Tylko spokój mógł ich uratować, choć dla nich ratunku nie było. Wszystko zostało już zaplanowane. Pozostało jedynie zadanie do wykonania. To zawsze było tylko zadanie.
Otarła pośpiesznie łzy, gdy usłyszała jego kroki. Dziś to Vivian miała być tą silniejszą, musiała go przekonać. Zresztą nie chciała, żeby widział, jak płacze z jego powodu. To, co powiedział, to nic więcej jak tylko wybuch gniewu na los i bezsilności. Tym razem był bezradny mimo swej siły i potęgi. Dzisiaj to ona postawi go na nogi. Musi, dla ich wspólnego dobra.
Nie przekroczył progu balkonu, jakby był uwięziony w budynku. Przez chwilę błądził spojrzeniem po widoku doliny, chciał odwlec w czasie starcie z rzeczywistością. Nigdy wcześniej nie był tak bezbronny. Nic go tak nie przydusiło, a przecież przeżył tak wiele. Nie był tak zdezorientowany nawet, gdy cała prawda wyszła na jaw. Był bezsilny wobec losu, a Vivian mimo chęci nie potrafiła tego wykorzystać. Tamta suka zniknęła, odeszła bezpowrotnie, gdy Walker wróciła do Zakonu.
Zeskoczyła z muru i podeszła do Kandy powolnym krokiem. Patrzyli sobie w oczy. Dwoje zniszczonych ludzi, marionetki w wojnie przeciwko Milenijnemu, pionki, o których zapomną, gdy ich najbliżsi umrą. Tusz w kronikarskich księgach nie zapisze ich imion, a jednak to do nich należał ostatni akt tej marnej sztuki.
– Nic nie mów – szepnął.
Po chwili znalazła się w jego ramionach. Przymknęła powieki i odprężyła się. Tu czuła się bezpiecznie, mogła odpocząć. Nie myślała o tym, że niedługo opuści je na zawsze, liczyła się ta chwila niemego pogodzenia. Znów byli razem, tylko on mógł ją wesprzeć, tylko ona wspierała jego. Nikt inny nigdy nie zrozumie tego, co przeżywają, nikt inny tego nie poczuje. Mogą im współczuć, ale to nie to samo. Zresztą wszyscy widzieli w nich tylko Anioła Lucyfera i Niszczyciela Czasu.
Uniósł jej podbródek, by spojrzeli sobie w oczy. Odwróciła wzrok, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić. Łatwo było powiedzieć sobie „przekonam go”, teraz głos odmówił jej posłuszeństwa, a pewność zniknęła. Tak bardzo nie chciała tego robić.
Lekki ruch dłoni Kandy sprawił, że spojrzała na niego. Nadal był pełny gniewu, ale z każdą chwilą godził się z ich losem. Nie potrafiła jednak powiedzieć, o czym mógł myśleć. Rzadko dawał się odczytywać, choć sam czytał z niej jak z otwartej księgi. Nie miał przy tym wyrzutów sumienia.
Nie broniła mu pocałunku. Tęsknego, ale gwałtownego, pełnego emocji, które nim targały. Pozwoliła, by pchnął ją na sofę, pozrywał guziki koszuli, by dostać się do jej ciała. Czuła jego desperację i po prostu przyjmowała to, co zamierzał jej dać. Całował ją i dotykał desperacko, jakby miała zniknąć już teraz. Nie spojrzał ani razu na jej zarumienioną twarz i nadal czerwone oczy, dopóki nie zrzuciła go z siebie. Warknął na nią, ale uciszyła go mocnym pocałunkiem. Drżącymi dłońmi ściągnęła z niego koszulę, potem resztę. Syknął, czując jej palce na swojej męskości. Spojrzała mu w oczy wyzywająco, jakby planował ją powstrzymać. W odpowiedzi pocałował ją równie namiętnie co ona jeszcze chwilę temu. Był jej, a ona jego. Do samego końca.
Patrzyła na zgliszcza znanego jej świata i czuła obecność Niszczyciela Czasu za sobą. Uciszony bezsilnością gniew znów wypełnił żyły i nim o tym pomyślała, rzuciła się na niego z pięściami. Była wściekła i nie zamierzała dać się udobruchać gładkimi słowami o wsparciu i miłości. Gówno prawda, dla Niszczyciela była narzędziem, marną imitacją tej, którą kochał, a którą koniec końców porzucił. Bo gdyby kochał naprawdę, nie pozwoliłby na takie zakończenie.
– Ty draniu! Nienawidzę cię, nienawidzę! – wrzeszczała. – Dlaczego to zrobiłeś?! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! Lepiej ci teraz?!
Niszczyciel pozwolił na ten wybuch wściekłej rozpaczy, nie mówiąc ani słowa. Czekał, aż Vivian wyrzuci z siebie wszystkie emocje i epitety pod jego adresem. W końcu zabrakło jej sił, żeby kontynuować wybuch.
– Jest mi przykro, Aniele. Nie mogłem ingerować – odezwał się w końcu.
– Gówno prawda. Mogłeś mnie ostrzec, żeby trzymać go na dystans.
– To by nic nie zmieniło.
– Mylisz się. Każesz mu zrobić to, na co sam nie miałeś odwagi i myślisz, że to w porządku?
– Nie ja to wymyśliłem.
– Więc kto? Twój Bóg? Taki miłosierny i dobry, a każe nam robić coś takiego. To takie zabawne?
– Aniele, wiem, że to trudne, ale musisz zrozumieć, że nie od nas to zależało. Są rzeczy, które muszą się wydarzyć w określony sposób i niczego nie można z tym zrobić.
– Czyli można pozwolić nam kochać, a potem to odebrać? – warknęła. – To zemsta, prawda?
– Żadna zemsta, Aniele. To nadal wy decydujecie o swoich losach.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – syknęła. – Nie jesteś moim opiekunem, lecz przekleństwem. Nienawidzę cię z całego serca za to, co mu zrobiłeś.
Chciał dotknąć jej policzka, ale nie pozwoliła na to, odtrącając jego rękę. Zdawało się, że Niszczyciel zamierzał brnąć w to do samego końca, ale nawet jeśli jego żal był autentyczny, Vivian nie widziała powodu, żeby potraktować go cieplej. Kronikarze opisywali go jako bohatera, w wielu wierzeniach archanioł Mika’el był boskim bojownikiem, którego zło słusznie się obawiało. Ten jeden raz zawiódł, do tego pozostawił rozwiązanie sprawy na barkach innych, którzy nie mieli z tym nic wspólnego. Niechciane konsekwencje cudzych błędów. Nawet anioł nie był doskonały i nieomylny, a teraz tuszował swoją zbrodnię przed jej ofiarą. Czy miał jakiekolwiek wyrzuty sumienia? Dlaczego nie zrobił nic w kierunku zamknięcia tej sprawy wcześniej? Bo pomóc nie chciał od samego początku w imię wolnej woli.
– Aniele…
– Mam imię – warknęła. – Dlaczego nawet to mi odbierasz? Wiecznie ci mało.
– To nie tak. Jesteś moją cenną…
– Ofiarą. – Weszła mu w słowo. – Przestań się silić na wymówki. Znamy już prawdę. Wiedziałam, że mnie zdradzisz. Pamiętasz, jak mnie wtedy okłamałeś? Nie stoisz po mojej stronie. Dla ciebie jestem tylko narzędziem. Odejdź, nie chcę cię już nigdy więcej widzieć.

1 thoughts on “We were like loaded guns Sacrificed our lives We were like love undone Craving to entwine Fatal touch Final thrill Love was bound to kil

  1. Shikyo pisze:

    Witam, opowieść pomału zbliża się do końca i to niezbyt miłego dla głównych bohaterów. Ciekawe czy Wiwian namówi Kande do swojego planu, a oboje są uparci. No chyba ze wcześniej Wiwian się zdenerwuje i zniszczy cały świat. To było by ciekawe. Powrót do zakonu nie będzie miły. Ciekawa jestem reakcji Alena na te wieści, raczej szczęśliwy nie będzie. Dużo weny życzę oraz miłego dnia

Dodaj komentarz